piątek, 7 lutego 2014

Przedszkole - złe czy dobre?

Przedszkole - cudowny wynalazek?

Problem tkwi w tym, że we wszystkich liberalnych mediach propaguje się tezę, że przedszkole jest cudownym wynalazkiem, o niepodważalnych walorach wychowawczych i edukacyjnych.
Wiele osób daje wiarę temu, że czyni się krzywdę dzieciom nie posyłając ich do przedszkola (nie mówiąc już o szkole)!
Wszędzie mówi się i pisze o tym, jak to psychologowie czy inni naukowcy twierdzą, że przedszkole jest wielkim dobrodziejstwem...

Tylko ja się pytam: jacy psychologowie? Na podstawie czego?
Czy aby na pewno na podstawie rzetelnych badań i obserwacji rzeczywistości, czy tylko z racji swoich przekonań i ideologii, którą wyznają, a może, żeby usprawiedliwić swoją niechęć do wychowywania własnych dzieci w domu?

Przecież wiadomo, że są tacy psychologowie, którzy twierdzą, że masturbacja jest czymś dobrym, że seks przedmałżeński i pozamałżeński jest czymś dobrym, że miłość jest czymś przemijającym... Każdy znajdzie coś dla siebie, bo tak naprawdę psychologowie swoje tezy stawiają na podstawie światopoglądu, jaki wyznają.

Chodzi o dojście do prawdy: czy przedszkole jest lepsze, czy dom rodzinny?

Nie chodzi o to, czy ktoś musi czy chce posyłać do przedszkola dziecko, ale czy jest to dobre dla niego.



****************************************************************



Tak naprawdę o co chodzi w tych nawoływaniach do wysyłania dzieci do przedszkola?
O dobro naszych dzieci, czy może o urobienie ich charakterów i umysłów?

Ktoś powie, że jego dziecko lubi chodzić do przedszkola, ktoś inny powie, że się wiele uczy, uspołecznia się, nie nudzi się...


Najlepszym miejscem do wychowywania dzieci jest dom, bo:

- ma zapewnione poczucie bezpieczeństwa i miłość;
- mogę wychować je wg własnego systemu wartości, wg własnych przekonań, czyli po chrześcijańsku;
- dziecko patrząc na mnie uczy się, jak postępować, mam możliwość korygowania jego złych zachowań;
- nawiązuje silniejszą więź z innymi dziećmi pozostającymi w domu;
- nawiązuje silniejszą więź z matką;
- nie jest poddawany silnej presji rówieśniczej;
- może zaspokoić potrzebę samotności;
- może ukształtować własną niezależność.


To w takim razie, co jest złego w przedszkolu?
Co może się stać złego, jeśli dziecko chce chodzić do przedszkola i (jak się wydaje) nie szkodzi mu to?

- mogą mu być przekazywane treści, które kłócą się z naszym światopoglądem, np. dotyczącym wiary;
- może spotkać się z dziećmi, które nauczą je złych rzeczy; może nauczyć się zachowań agresywnych;
- może nauczyć się konformizmu, ulegania wpływowi innych osób, może mieć w przyszłości problemy z wyrażaniem siebie, swoich poglądów albo w ogóle z byciem "innym niż wszyscy", z podejmowaniem decyzji niezgodnych z oczekiwaniem grupy rówieśników;
- może wyrosnąć na niewolnika bądź na tyrana;
- może przynieść do domu wiele chorób i pasożytów 

(Można by pewnie jeszcze parę rzeczy wymienić, ale już nie mam czasu na zastanawianie się.)


Podsumowując:

Pozostawiając dziecko w domu, dając mu to, co najważniejsze, czyli poczucie bezpieczeństwa i miłość inwestuje się w budowanie zdrowej, silnej osobowości.

Im mniejsza szansa na zaspokojenie tych potrzeb, tym większa szansa na to, że będziemy mieć w przyszłości problemy z dzieckiem, że nie będzie umiało w pełni cieszyć się życiem, że będzie bardziej podatne na wpływy innych ludzi niż na nasze.

Najlepiej, żeby zostało w domu co najmniej do 10 roku życia...

czwartek, 6 lutego 2014

Przedszkole - nie zawsze dobre - ku przestrodze

Jeszcze jeden wpis na temat przedszkola, "ku przestrodze", wpis Olgi
ze strony: http://airbot.net/forum/index.php?action=vthread&forum=6&topic=602

Osobiście jestem przeciwna przedszkolom jako instytucji. Postrzegam je jako swoistą przechowalnie dla dzieci, gdy rodzice muszą iść do pracy. Kiedyś chciałam wysłać dziecko do przedszkola (gdy go jeszcze nie miałam), od momentu narodzin nigdy już o tym nie pomyślałam. 

Mam masę kontaktu z rodzicami i dziećmi przedszkolnymi i osobiście widzę różnice w zachowaniu dzieci przedszkolnych od tych spędzających czas w domu. 
Najczęściej znajomi przyjeżdżają do nas. Największy pokój zmieniliśmy kilka lat temu w swoisty plac zabaw. Znajduje się w nim wielki basen z 6000 kulek (taki jak na kidilandach), duży plac zabaw ze zjeżdżalnią, domek, kuchenka, huśtawka, telewizor, tunel itd. Piszę o tym aby nakreślić środowisko do którego wbiegają dzieci i tam się wszystko dzieje. Po 10 minutach dzieci przedszkolne zaczynają rywalizować, spychają się do basenu, skaczą sobie na głowę, przygotowują pułapki i zasadzki na rówieśników - nie ma w tym nic ze społecznej socjalizacji w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mnie to szokuje, bo moje dziecko nigdy nie wpada na takie pomysły i samo jest zadziwione takimi zabawami. 
Dzieci przedszkolne trzeba bardzo pilnować, aby sobie zwyczajnie krzywdy nie zrobiły. 
Gdy spotykam się ze znajomymi, których dzieci nie chodzą do przedszkola zabawa wygląda zupełnie inaczej - cicho, przyjemnie bez pomysłów pognębienia młodszego a w atmosferze współpracy. Gdy tak się zastanawiam, to chyba fala nie doszła tylko do szkół ale w pewnym sensie objęła również przedszkola. Dzieci uczą się rywalizacji i to wcale nie w zdrowym tego słowa znaczeniu. 

Patrząc na rodziny, pamiętam te same dzieci sprzed kilku/kilkunastu miesięcy, gdy nie były jeszcze przedszkolakami. Część mam posłała pociechy dopiero w 4-5 roku do przedszkola. Same skarżą się na bardzo niekorzystne zmiany w zachowaniu i psychice pociech - kłótnie, bicie, agresję zachowania aspołeczne. Maluchy z jednej strony są agresywne z drugiej pasywne, wręcz zgłuszone. Niezbyt chętne do nawiązywania kontaktów, jakby sprawdzały nawet dorosłego, na co mogą sobie pozwolić. Gdyby to były 2-3 rodziny to mogłabym powiedzieć, że każdy człowiek, nawet mały się zmienia. Jednak mamy kilkunastu znajomych z dziećmi i oprócz zmian pozytywnych w wiedzy, jeszcze nigdy nie przełożyło się to w tym samym znaczeniu na zachowanie. 


Znam bardzo dobrze przykład przemiłej dziewczynki, cudownej, serdecznej i ciepłej. Moja przyjaciółka, a jej mama posłała ją jako 4-latkę do przedszkola. Przez 6 miesięcy dziecko było "poniewierane" przez rówieśników, bite, wyśmiewane jako najsłabsze w grupie - uczyła się pracy i zasad w grupie. 
Po jakimś czasie sytuacja się odwróciła, owa dziewczynka (nazwijmy ją Marta) stała się największym tyranem grupy. Przełamała się któregoś dnia i gdy znowu popychał ją kolega (jak opowiadała przedszkolanka) odwinęła się pierwszy raz w życiu samochodzikiem, tak, że rozścieła mu wargę. Od tego dnia wszystko się zmieniło. Poczuła siłę i władzę. Ów chłopiec już więcej nie popychał Marty, za to ona "wspaniale" się na nim odgrywała. 
Doszły do tego zupełnie nowe problemy wychowawcze. Zaczęła krzyczeć na mamę, bić pięściami, szczotką, rakietą do tenisa i wyzywać tak, że nie jednemu dorosłemu by to przez usta nie przeszło. Pojawiło się moczenie nocne, koszmarne sny. Marta odeszła z przedszkola, wróciła do domu i teraz jej matka stara się odrobić to co zepsuła owa wspaniała "socjalizacja w gronie rówieśników". Pracują już z psychologiem, odbudowują więzi i zaufanie. Pięcioletnia Marta podczas potkania z terapeutą powiedziała, że teraz jest silna i nie pozwoli mamie sobą rządzić, a matka musi się jej słuchać. 
Przed przedszkolem Marty, spotykaliśmy się z nią często, potem, gdy tak się zmieniła - i nasze spotkania ustały. Podczas ostatniego weekendu, gdy u nas byli widziałam co dziecko potrafi powiedzieć i zrobić matce
Moja córka odmówiła wspólnej zabawy i przez dwa dni bawiła się sama, rysowała i generalnie nie chciała przebywać z Martą w jednym pomieszczeniu. Dziewczynka na siłę dążyła do konfrontacji fizycznej, aby sprawdzić/pokazać, kto jest silniejszy. 
Wiem, można napisać, że to jednostkowy przypadek/błędy rodziców/złe przedszkole/ zbieg okoliczności. Jednak Marta jest jedynaczką w cudownej rodzinie, która wychowała wspaniałe dziecko zanim poszło do przedszkola. Jest córką mojej przyjaciółki więc podwójnie mnie szokuje zmiana jaka zaszła w małym dziecku. 


Dzisiejszy świat zmusza matki do pracy, odbierając im macierzyństwo. Praca w korporacjach odbiera myśli, rodzinność i cierpliwość. Część moich koleżanek dosłownie musi gdzieś pójść z dziećmi w weekend, bo nie są w stanie 'wyrobić' z nimi w domu. Ciężko liczyć na to, że w kilka godzin da się "zmienić/nadrobić/naprostować" problemy, które mogą się pojawić dzięki takiej socjalizacji. 

Mam znajomych wyznających rożne przekonania religijne, należących do wielu kościołów lub zupełnych ateistów. Zmiany w zachowaniu zaszłych we wszystkich dzieciach, w ani jednym przypadku nie są super pozytywne, w najlepszym wypadku do zniesienia. Ale chyba nie o to chodzi ... 


A właśnie, moje dziecko przechodząc obok przedszkola pierwszy raz w życiu patrzyło na biegające stado dzieci. Maluchy się ganiały, piszczały itd. Było normalnie - a moje dziecko patrząc ze łzami w oczach zapytało się mnie, "dlaczego ich mamy ich nie kochają i zostawiły je z obcą panią". TAK MYŚLI DZIECKO, zupełnie inaczej niż dorośli, urzędnicy i ustawy. 

Myślenie niestandardowe - dlaczego nauczyciel oczekuje od ucznia jedynej słusznej odpowiedzi? A może jest ich więcej?

Jak zmierzyć barometrem wysokość budynku?

Joe Monster (nadesł. moonshield) | Śr 09-12-2009 04:28


Odpowiedź wydaje się jedna i słuszna, lecz nic nie jest tak oczywiste, kiedy do głosu dochodzi człek światły i spragniony wiedzy - student. 


Sir Ernest Rutherford, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki i przewodniczący Royal Academy, opowiedział kiedyś następującą historię:

Pewnego dnia zatelefonował do mnie pewien kolega. Właśnie miał oblać jednego ze swoich studentów za błędną odpowiedź na pytanie z fizyki, lecz tamten upierał się, że powinien dostać maksymalną ilość punktów. Obydwaj zgodzili się, aby tę kwestię rozstrzygnął niezależny sędzia i wybrano do tego celu mnie. 

Czytam więc pytanie egzaminacyjne: „Wykaż, w jaki sposób można określić wysokość budynku za pomocą barometru.”


Student odpowiedział: „Bierzemy barometr na szczyt budynku, przywiązujemy barometr do liny, opuszczamy go na ulicę, zwijamy z powrotem i mierzymy długość wykorzystanej liny. Jej długość odpowiada wysokości budynku.”

Faktycznie, jego żądanie dotyczące maksymalnej ilości punktów było w pełni uzasadnione, gdyż jego odpowiedź była jak najbardziej prawidłowa! Z drugiej strony, oznaczałoby to przyznanie mu najwyższej oceny z fizyki, podczas gdy jego odpowiedź nie potwierdzała takiej wiedzy. Zasugerowałem, aby spróbował jeszcze raz. Dałem mu sześć minut na zastanowienie się, ale zastrzegłem, że odpowiedź powinna zawierać jakiś element wiedzy z fizyki.

Po pięciu minutach zauważyłem, że nie napisał nic. Zapytałem więc, czy chce się poddać, ale odpowiedział, że zna wiele rozwiązań i zastanawia się nad najlepszym. Przeprosiłem go zatem i kazałem kontynuować. Po kolejnej minucie odpowiedź była gotowa: 

„Bierzemy barometr na szczyt budynku i wychylamy się poza krawędź dachu. Upuszczamy barometr na ziemię, mierząc czas jego lotu stoperem. Następnie za pomocą wzoru x=0.5*a*t^2 obliczamy wysokość budynku.”

W tym momencie zapytałem mojego kolegę, czy chce się poddać. Pokiwał głową na tak i przyznał studentowi niemal najwyższą ocenę. 

Kiedy wychodziłem, zawołałem do siebie jeszcze raz studenta i spytałem go o te pozostałe odpowiedzi, nad którymi się zastanawiał. 

- Cóż – odpowiedział – jest wiele sposobów na określenie wysokości budynku za pomocą barometru. W słoneczny dzień można np. zmierzyć jego wysokość, następnie wysokość cieni jego i budynku i z prostej proporcji określić wysokość samego budynku.
- No dobra, a co z tymi pozostałymi metodami?
- Jeśli pan chce, można obliczyć to podstawową metodą mierzenia wysokości. Bierzemy barometr i zaczynamy iść po schodach budynku. Podczas tej wspinaczki odmierzamy na ścianie długości barometru i docierając na samą górę znamy jego wysokość w długościach barometru. 
- Dosyć bezpośrednia metoda.
- W rzeczy samej. Jeśli chciałby pan coś bardziej wyszukanego, możemy przywiązać barometr do końca sznurka i użyć go jak wahadła. Mierzymy wtedy siłę grawitacji na wysokości ulicy, a później na szczycie budynku. Z różnicy tych wyników można łatwo obliczyć jego wysokość.
Na tej samej zasadzie możemy przywiązać barometr do liny i opuścić go do poziomu ulicy i wtedy z okresów wahadłowego ruchu obliczyć samą wysokość.


No i w końcu prawdopodobnie najlepsza metoda. Bierzemy barometr, idziemy do piwnicy i pukamy nim w drzwi kierownika. Kiedy nam otworzy, mówimy: „Panie Kierowniku, mam tutaj świetny barometr. Jeśli powie mi pan, jaka jest wysokość tego budynku, barometr jest pański.”

W tym momencie zapytałem owego studenta, czy zna konwencjonalną odpowiedź na to pytanie. Przyznał że owszem, zna ją, ale miał dość mówienia mu przez szkołę, nauczycieli i kolegów tego, w jaki sposób ma myśleć.

Student nazywał się…

Niels Bohr
Został laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki z 1922 roku.



Czy matki powinny pracować zawodowo?


Czy matki powinny pracować zawodowo?




czwartek, 22 października 2009 16:42
Jednym z najbardziej znamiennych symboli naszych czasów – być może nawet najważniejszym – jest stały, choć na pozór niezauważalny, rozkład rodziny, jednostki służącej człowiekowi od chwili, gdy przychodzi na świat. Żaden z aspektów tego rozpadu nie jest tak alarmujący, jak wzrastająca liczba matek, które spędzają całe dni w pracy z dala od domu.


Praca podejmowana przez większość matek jest tymczasem dyktowana przez warunki inne niż konieczność ekonomiczna.
Wiele z nich pragnie zapewnić rodzinie wyższy standard życia od tego, który przypada im w udziale, gdy żyją tylko z dochodów męża. Podejmują pracę, aby zarobić na większy dom lub mieszkanie, wykwintniejsze meble, wygodniejszy samochód, wakacje dla całej rodziny i tym podobne przywileje.
Inna kategoria pracujących matek to te, które poszukują w pracy sposobu zaspokojenia swojej kreatywności, odczuwają bowiem brak takiej możliwości podczas wychowywania dzieci i prowadzenia domu. Wiele kobiet z tej grupy wykonuje wyspecjalizowane zawody lub zajmuje się pracą biurową na stanowisku sekretarki, maszynistki, itp.
Do decyzji o podjęciu pracy przez matkę przyczynia się wiele innych czynników lub ich kombinacje. Kobieta może pragnąć uniknąć samotności, częstej w przypadku opieki nad małymi dziećmi, lub uniezależnić się od męża. Zdarza się, iż poszukuje dreszczyku emocji właściwego środowisku biznesu, gdzie wciąż spotyka się nowe wyzwania i fascynujących ludzi.
Niezależnie jednak od przyczyny, dla której matka powierza dzieci opiece innych osób i podejmuje pracę zarobkową, jedno jest pewne: jeśli nie dysponuje ważnymi argumentami natury ekonomicznej, deprecjonuje macierzyństwo jako ścieżkę kariery życiowej.
Cywilizowani ludzie dawno już zgodzili się, iż najbardziej satysfakcjonującym zadaniem i obowiązkiem dla człowieka jest kształtowanie dusz i umysłów dzieci, tak więc z pewnością kobieta, która rozmyślnie rezygnuje z przypisanej jej funkcji, zmienia odwieczny sens macierzyństwa i rozpoczyna rewolucję, której skutki mogą okazać się niezwykle dotkliwe dla przyszłych pokoleń.


Krzywda wyrządzana dziecku. Dlaczego żłobki i przedszkola nie stanowią dobrego rozwiązania
Małe dziecko potrzebuje matki i nikt nie może mu jej w pełni zastąpić. Dziecku potrzebna jest stała matczyna czułość i łagodna troska, stanowią one bowiem podstawy, na których buduje swoje poczucie bezpieczeństwa pozwalające mu na prawidłowy rozwój emocjonalny. Uczuć tych nie zapewni mu żaden żłobek ani przedszkole, ani tym bardziej szereg wykwalifikowanych opiekunek, które, choć sumienne, nie dostarczą mu stałego uczucia miłości, tak potrzebnej w dorastaniu.
Zobowiązanie matki do opieki nad dzieckiem w najwcześniejszych etapach jego rozwoju jest znane nawet cywilizacjom pierwotnym. Instynkt każdej kobiety potwierdzają także obiektywne analizy naukowe. W raporcie opublikowanym w Genewie w 1952 roku zatytułowanym Maternal Care and Mental Health („Macierzyństwo a zdrowie psychiczne”) doktor John Bowlby wskazuje, iż rozwój osobowości dziecka jest silnie uzależniony od ciągłości jego relacji z matką. Jeśli we wczesnym okresie życia dziecko nauczy się w intymny i konsekwentny sposób okazywać miłość drugiej osobie, nauczy się również ufać ludzkiej dobroci i uzyska poczucie bezpieczeństwa, które pomoże mu pewnie stawiać czoła problemom okresu dorastania.


Co dzieje się z dziećmi pozbawionymi kontaktu z matką
Uczucie opuszczenia jest dla dziecka jednym z najgorszych doświadczeń. Jako dowód mogą posłużyć wybuchy histerii na oddziałach szpitalnych i izbach przyjęć. Dziecko pozostawione w obcym środowisku odczuwa tak silny strach przed nieznanym, że może on pozostać w jego pamięci do końca życia. Psychiatrzy uważają, iż utrata matki – spowodowana jej śmiercią, porzuceniem, rozwodem, itp. – budzi w niektórych dzieciach obawy i niepewność, których nie umieją się pozbyć. Dziecko może próbować powrotu do niemowlęcych nawyków, chcąc odzyskać dni, gdy opromieniała je miłość matki. Często opiera się wszelkim próbom narzucenia mu dyscypliny, marudzi lub płacze bez wyraźnego powodu. Jako dorosła już osoba wymaga pomocy psychiatry, ponieważ wczesna utrata matki sprawia, że bywa niezdolne do okazania pełni miłości swojemu małżonkowi, gdyż obawia się bólu związanego z ponownym odrzuceniem.
Naturalnie, niewiele dzieci odczuwa to aż tak dotkliwie, jeżeli ich pracujące matki okazują im miłość w każdej chwili, gdy przebywają razem z nimi. Niemniej dziecko często ponosi większą krzywdę psychiczną, niż wyobraża sobie jego rodzic. Rozmiar szkody zależy przede wszystkim od czasu, przez jaki dziecko było pozbawione matczynej bliskości.
W raporcie cytowanym przez czasopismo „Ladies’ Home Journal” z listopada 1958 roku dr Bowlby oświadcza, iż najczęściej doznawanym przez dzieci uczuciem jest niepokój i smutek oraz lęk przed samotnością. Wszystkie wymienione symptomy są blisko związane z poczuciem braku bezpieczeństwa. Dr Bowlby uważa, że dzieci pozbawione stałej, pełnej uczucia opieki ze strony jednej i tej samej osoby nie potrafią nauczyć się kochać ani wykształcić w sobie zdolności odczuwania głębszych emocji. „Żyją zachciankami, godni pożałowania, niezasługujący na zaufanie.”
„Dzieci, które doświadczyły opieki matki, a następnie ją utraciły przed ukończeniem trzeciego roku życia, wyrastają często na ludzi pełnych nienawiści i podejrzeń, wstydzących się przyznać, iż brak im miłości, uzewnętrzniających targające nimi emocje poprzez kradzieże i rozwiązłość – stają się wilkami-samotnikami, zatraconymi duszami. Utrata matki przez dziecko w wieku powyżej trzech lat nie jest tak groźna, jednak i w tym przypadku owocuje nadmiernym pragnieniem czułości oraz przesadną zazdrością, które powodują ostry konflikt wewnętrzny, ból i smutek”.
Wiele pracujących matek przyznaje, iż w soboty i niedziele, gdy przebywają w domu z rodziną, dzieci trzymają się stale w pobliżu i nie chcą ani na chwilę spuścić ich z oczu. Matki odbierają to często jako dowód dziecięcej miłości i zaufania. Jest to prawda, takie zachowanie świadczy jednak i o tym, że dziecko czuje się zagrożone i boi się ponownego opuszczenia go przez matkę.

Krzywda wyrządzana mężowi
Pracująca żona może wyrządzić mężowi krzywdę równie wielką jak dzieciom. Mężczyzna z natury najczęściej bywa głową domu. Od samego początku, na wszystkich etapach rozwoju cywilizacji, był postrzegany jako żywiciel rodziny, ponieważ dysponuje odpowiednimi cechami: wrodzoną aktywnością, łatwością w podejmowaniu decyzji, silniejszą konstytucją fizyczną, lepiej rozwiniętymi reakcjami. Wymienione cechy charakteru pozwalały mu dotąd polować, łowić ryby i wykonywać inne prace niezbędne w życiu wspólnoty. Nawet dziś, gdy sprawność fizyczna nie jest już najważniejszą cechą żywiciela rodziny, typowe męskie cechy charakteru są potrzebne do osiągnięcia sukcesu w świecie biznesu.
Znajdując zajęcie poza domem, żona i matka zaburza równowagę historycznie ukształtowanego związku kobiety i mężczyzny. Jak bowiem mąż może spełniać funkcję głowy rodziny, jeśli nie potrafi poradzić sobie z podstawowym zadaniem wynikającym z tej roli? Cechy, które musi wykształcić w sobie pracująca kobieta – charakterystyczną dla mężczyzn agresywność, zdecydowanie, opanowanie i dystans wobec otoczenia – stanowią całkowite przeciwieństwo cech niezbędnych w kontaktach z mężem i dziećmi. Zamiast uzupełniać męża, żona staje się jego rywalem. Chociaż wielu mężów popiera i akceptuje zarobkową pracę ich żon, układ ten nie jest zdrowy i korzystny dla wzajemnych relacji małżeńskich.
Dawniej matka opiekowała się domem, a dzieci wiedziały, że do jej zajęć należy cerowanie i łatanie odzieży, przygotowywanie posiłków, pranie pieluch i sprzątanie domu. Obecnie zadania te są często wykonywanie przez mężów kobiet pracujących zawodowo. Dzieci takich małżeństw mają kłopoty z rozróżnieniem, gdzie kończy się zakres obowiązków ojca, a zaczyna – matki. Jak już wspominałem, pełny rozwój człowieka jest możliwy jedynie wtedy, gdy będzie on znał oczekiwania stawiane mu jako osobie dorosłej. Chłopcy muszą wiedzieć, co należy do obowiązków mężczyzny, dziewczynki zaś powinny poznać zakres kompetencji matek. Jeśli istnieje obszar w życiu dziecka pozbawiony zarówno wpływów męskich jak i żeńskich, ulega zahamowaniu i upośledzeniu seksualny rozwój nastolatków oraz ich zdolność do pojmowania własnej roli w przyszłym związku małżeńskim. Jednym z poważniejszych przyczyn kłopotów małżeńskich bywa niepewność obojga partnerów co do przypadających im funkcji, wywodząca się z doświadczeń wieku dziecięcego.


Krzywda wyrządzana rodzinie. Zwracanie nadmiernej uwagi na wartości materialne może skrzywdzić rodzinę
Pracująca matka może również w niemal niezauważalny sposób krzywdzić całą rodzinę. Jeżeli pracuje, aby podnieść standard życia rodziny, nie zaś z konieczności, istnieje ryzyko, iż postawi na pierwszym miejscu fałszywe wartości. Rodzina może zacząć uważać, że nowy dywan, wykwintny posiłek lub ubrania z najnowszych kolekcji dyktatorów mody są niezbędne, aby cieszyć się życiem. W rezultacie dzieci przyzwyczajają się do postrzegania sukcesów i klęsk życiowych poprzez pryzmat dóbr materialnych, ucząc się z przekazywanego im przykładu i nauk odsuwania wartości duchowych i emocjonalnych na dalszy plan.
Gdy w domu zaczyna królować materializm, szybko pojawia się pragnienie kontrolowania narodzin kolejnych dzieci. Matka pracująca w celu podniesienia standardu życia rodziny łatwiej ulega pokusie zapobiegnięcia przyjściu na świat istoty, która zmusi ją do porzucenia pracy i pogorszy dotychczasowe warunki życia. Jeśli jest już w ciąży, obwinia dziecko o zmniejszenie dochodów rodziny i odmawia należnej mu, pełnej miłości akceptacji. Ograniczenie liczby dzieci niemal zawsze idzie w parze z pracą zarobkową młodej matki. Najtragiczniejsze w tym układzie jest fakt pozbawienia dziecka rodzeństwa przyczyniającego się do większej spójności i czułości rodziny.


Krzywda wyrządzana samej sobie
Często bagatelizuje się krzywdę emocjonalną, jaką wyrządzają sobie pracujące matki. Pewna grupa badaczy prowadziła rozmowy z młodymi matkami, odkrywając, iż sześćdziesiąt cztery procent respondentek wskazywało na zaniedbanie domu, rodziny i obowiązków domowych jako główną wadę podjęcia pracy zarobkowej. 

Pewien psycholog opisał pracującą matkę jako osobę rozdartą pomiędzy przeciwstawnymi pragnieniami – chęcią skoncentrowania całej swojej energii i wysiłku w celu odniesienia sukcesu zawodowego oraz pragnieniem okazania się dobrą żoną i matką. Gdy poświęca całą uwagę interesom, jest jednocześnie świadoma, że kradnie czas i energię, które winna ofiarować mężowi i dzieciom. Bardzo rzadko kobiety takie potrafią uniknąć ciągłego biadolenia i obwiniania wszystkich wokół, jak również gnębiącego je później poczucia winy.
Aby zadośćuczynić rodzinie za czas spędzony z dala od niej, niektóre matki usiłują nie dopuścić, aby dom i rodzina ucierpiały z powodu ich pracy zarobkowej. Po całodniowym wysiłku rzucają się w wir prac domowych, gotując, szorując podłogi, cerując ubrania, próbując nadrobić to, co niepracujące matki wykonują w trakcie dnia. Usiłując wykonywać obydwa rodzaje pracy, żyją w ciągłym napięciu, niezdolne do odpoczynku w towarzystwie reszty rodziny. W ten sposób stają się męczennikami w służbie podwójnego zobowiązania, a ich zachowanie nie zapewnia dziecku szczególnie zachęcającego wizerunku macierzyństwa. Jest wielce prawdopodobne, iż niejedna stara panna zrezygnowała w pewnym momencie swojego życia z założenia rodziny, chcąc za wszelką cenę uniknąć powielenia życia swojej matki, pracującej za dnia poza domem, a po powrocie z pracy do późnych godzin nocnych wypełniającej różne obowiązki domowe.

Czy matkom opłaca się pracować zawodowo? Dane statystyczne dowodzą, że zatrudnienie poza domem nie przynosi opłacalnych dochodów

Typowa pracująca matka nie dysponuje wystarczającą ilością czasu, aby prowadzić oszczędną kuchnię domową czy szukać w sklepach produktów po okazyjnych cenach, jej rodzina spożywa więc gotowe posiłki z puszek i mrożonek lub jada obiady w restauracjach, te zaś są odpowiednio droższe. 
Ponadto matka taka zużywa znaczną część zarobków na zatrudnienie opiekunki do dzieci i regulowanie gwałtownie rosnących opłat za konsultacje lekarskie. Niezdolna do opiekowania się dziećmi, nieufna wobec sprawujących opiekę obcych osób, zwraca się do lekarzy po porady znacznie częściej niż czynią to inne matki. Inne konieczne wydatki to: opłacenie sprzątaczki, usług pralniczych i – z rzadka – sfinansowanie drobnych przyjemności, do których rości sobie prawo z tytułu wykonywania dwóch „zawodów”. Po analizie wszystkich wymienionych czynników łatwo zauważyć, iż pracująca matka często zmienia jedynie rodzaj wykonywanej pracy, nie zyskując niemal nic, gdy chodzi o dochody i wydatki.

Alternatywy dla pracy zarobkowej poza domem
 Kobiety muszą ponownie odkryć, iż ich największym darem dla Boga i społeczeństwa oraz największym osiągnięciem może być jedynie powoływanie do życia nowych istot ludzkich i nauczanie ich, jak mają zmierzać ku ziemskiemu i wiecznemu szczęściu. 
Ironicznym może wydawać się fakt, iż przeważa obecnie moda na „zrób to sam”. Wygląda na to, że mężczyźni są tak bardzo rozczarowani wykonywaną pracą, iż inicjują różne prace w domu, aby dać upust swojej twórczej energii. Podczas gdy ojcowie powracają w domowe pielesze, matki najwyraźniej zaniedbują kreatywny aspekt prowadzenia domu. Pamiętamy przecież nasze matki i babcie, które piekły chleb i ciasta, produkowały przetwory na zimę i własnoręcznie szyły ubrania. Praca ta nie tylko pozwalała im zaoszczędzić pieniądze, ale zapewniała również poczucie wartości i zadowolenia z własnych osiągnięć. Gdyby współczesne matki zaniechały użycia niektórych drogich produktów, które niwelują możliwość okazania własnej kreatywności w prowadzeniu domu, poprawiłyby warunki życia całej rodziny w takim samym stopniu, jak czynią to obecnie poprzez zarabianie pieniędzy.
Co z matkami, które zmusza do pracy zarobkowej prawdziwa konieczność? Powinny podjąć pracę pozwalającą im na przebywanie przez cały dzień w pobliżu ich dzieci.


Nadambitni ojcowie krzywdzą swoje rodziny
Podobnie jak w przypadku pracującej matki, ojciec zatrudniony w dwóch firmach może krzywdzić tym rodzinę, małżonkę, dzieci i samego siebie. Rodzinie brakuje go jako przywódcy. Mężczyzna przebywający poza domem szesnaście godzin dziennie, wracający do niego, aby się przespać i coś zjeść, nie może zapewnić dzieciom należytego przykładu, jak powinny przygotować się do obowiązków dorosłego życia. Jeżeli matka i dzieci widują ojca tylko wtedy, gdy śpi, trudno mówić w tym przypadku o istnieniu prawdziwej rodziny.
Cierpienie żony jest spowodowane brakiem towarzystwa męża. Jak zostało to już omówione w Poradniku małżeństwa katolickiego, matki mają prawo czuć się zmęczone po całym dniu spędzonym niemal wyłącznie wśród swoich dzieci. Mają także prawo oczekiwać zainteresowania, towarzystwa i czułości ze strony ich małżonków przynajmniej przez kilka godzin dziennie. Mężczyzna zajęty zarabianiem pieniędzy z pewnością kocha swoją żonę i chce jej zapewnić jak najlepsze warunki życia. Ważniejszym dowodem uczucia z jego strony byłaby jednak prosta chęć spędzenia z nią wspólnie wolnego czasu, nawet za cenę utraty pewnych życiowych luksusów.
Dzieci „pracusia” dręczy często brak możliwości poznania ojca poza jego pracą. Zwykle mogą porozmawiać z nim dopiero wieczorem, gdy skończył już wykonywać swoje zadania i dysponuje wolną chwilą, aby móc podzielić się z nimi doświadczeniem, przygotować je do stawienia czoła przyszłości i zaszczepić im normy postępowania, którymi będą się kierować przez resztę życia.
To właśnie ojciec przekazuje synowi swoje ideały i obserwacje związane z męskością; to ojciec własnym przykładem uczy córkę, czego powinna oczekiwać od przyszłego męża. Z powodu długotrwałego pobytu z dala od domu, „pracuś” nie jest w stanie zapewnić swoim dzieciom przewodnictwa i należytego przykładu, podobnie jak nie jest do tego zdolny ojciec, który porzucił rodzinę.

Ks. George A. Kelly
Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. George’a A. Kelly’ego Poradnik rodziny katolickiej.


Całość jest zamieszczona tutaj:
http://www.rodzinakatolicka.pl/index.php/rodzinakatolickadorosli/31-literatura/11535-czy-matki-powinny-pracowa-zawodowo

Obowiązek szkolny

Obowiązek szkolny i obywatelska tresura


Na początku XIX wieku Prusy jako pierwsze państwo wprowadziły obowiązek szkolny. Rosnące w siłę państwo potrzebowało rekruta i tak rozpoczęła się masowa tresura. Siadać, milczeć, wykonywać polecenia.

Ktoś powiedziałby: konserwatywne miodzio. Ale było akurat inaczej. Gdy na wzór pruski inne państwa europejskie zaczęły wprowadzać obowiązek szkolny, protestowali przede wszystkim konserwatyści. Siły postępowe były zawsze za. Postęp potrzebuje bowiem odpowiedniej tresury. Stąd siły postępu chętnie uciekają się do metod totalitarnych - na przykład masowej i obowiązkowej szkoły.

Tak, przerysowałem całą sytuację. Chciałbym jednak sprowokować czytelników do postawienia sobie zasadniczego pytania: czy szkoła w jej obecnej postaci musi być obowiązkowa? Czy dotychczasowe argumenty za jej powszechnością i obowiązkowością są naprawdę przekonujące? Z żoną uczymy dzieci w domu i ten temat przerabiamy prawie na co dzień.

Jaka jest najczęstsza reakcja na informacje, że ktoś uczy dzieci w domu? Następuje chwila milczenia, a potem sakralne pytanie: A co z socjalizacją? Właściwie to ja powinienem to pytanie zadawać rodzicom dzieci szkolnych. Jesteście pewni, że szkoła socjalizuje?

Zgodnie ze słownikową definicją, socjalizacja to "proces (oraz rezultat tego procesu) nabywania przez jednostkę systemu wartości, norm oraz wzorów zachowań, obowiązujących w danej zbiorowości". I teraz problem: czy spędzanie większości czasu w grupie rówieśniczej kontrolowanej przez tzw. Panią jest najlepszym środowiskiem do socjalizacji? Gdyby tak było, klasa musiałaby być jakimś modelem społeczeństwa. A nie jest!

Społeczeństwo jest, na przykład, zróżnicowane pod względem wieku i pozycji w hierarchii - a klasa to po prostu sztucznie stworzona grupa rówieśnicza. Po wejściu w dorosłe życie już nigdy nie spotkamy się z taką sytuacją. Do modelu społecznego o wiele lepiej pasuje rodzina i to w niej odbywa się przede wszystkim socjalizacja. W dodatku pada argument, że w klasie dziecko ma okazję spotkać kolegów z innych grup społecznych - proces tworzenia szkół dla lepszych i gorszych, więcej i mniej zarabiających jest faktem. Dzisiejsza szkoła staje się kolejnym elementem segregacji społecznej. Dlatego na edukacje domową w USA nie decydują się bardzo zamożni, ale częściej ci mniej zarabiający. O wiele lepszy i częstszy kontakt z różnymi grupami może zapewnić regularna wizyta z dzieckiem w okolicznym warzywniaku.

Argument drugi: edukacja domowa to zamykanie dziecka w czterech ścianach… Zaiste, a czym jest spędzanie większości młodocianego życia w klasie?

Argument trzeci: w szkole dziecko ma zapewniona fachową obsługę. Kierunkowo wykształconych nauczycieli i doświadczonych pedagogów. To prawda, ale edukacja domowa też jest efektywna, często o wiele bardziej niż szkolna. Uczy samodzielności, indywidualnego podejścia, kompleksowego potraktowania problematyki. Co więcej, dzieci uczone w domu wkładają w naukę więcej pasji. Zapewne dlatego amerykańskie uniwersytety specjalnie zabiegają o kandydatów, którzy uczyli się wcześniej w domu.

Wiem, że nie każdy się na to zdecyduje - trzeba naprawdę chcieć i mieć taką możliwość - chociażby to, żeby jeden z rodziców mógł być w domu. Ale czy samo zjawisko edukacji domowej i jej pozytywnych skutków nie podważa dziewiętnastowiecznych dogmatów na temat państwowego systemu szkolnictwa? Czy nie nadszedł czas, by myśleć nad zniesieniem obowiązku szkolnego, pozostawiając sam obowiązek nauki?

Nie oddawajmy państwu monopolu na decydowanie o naszych dzieciach - tradycyjna władza polityczna opiera się na władzy rodzicielskiej, a nie próbuje jej zastępować. Konserwatyści też powinni to przemyśleć.

Mateusz Matyszkowicz