środa, 30 lipca 2014

Bycie matką to plus

Jakich umiejętności nabywasz, gdy stajesz się matką?




Umiejętność zarządzania, wszechstronność i inteligencja emocjonalna,
zdolność do podejmowania wyzwań, zdolność do wysiłku i poświęcenia, komunikacja i przemawianie, zarządzanie zasobami, umiejętność motywowania, organizacja i planowanie, wytrwałość i cierpliwość, przywództwo i praca w zespole...

wtorek, 8 lipca 2014

Edukacja domowa - Niesztampowe nauczanie - artykuł z Naszego Dziennika

Niesztampowe nauczanie

Beata Falkowska

Gdy najstarsze dzieci dowiadują się, jak to ze św. Józefem było, młodsze uczestniczą w zajęciach muzycznych i ruchowych. One także będą dziś poznawać bliżej osobę ziemskiego opiekuna Pana Jezusa, tyle że trochę później. Co czwartek siedziba Fundacji Edukacji Domowej Maximilianum w centrum Warszawy wypełnia się tupotem małych stóp, dziecięcym śmiechem, gwarem, ciepłem i dynamizmem mam (jak one fantastycznie łączą te cechy!). Na ścianach zdjęcia dzieci, sentencje ks. kard. Stefana Wyszyńskiego i św. Maksymiliana Kolbego – duchowych patronów dzieła. To mamy prowadzą zajęcia w fundacji, a na co dzień uczą swoje dzieci w domu.
– Fundacja powstała na bazie przyjacielskich relacji osób związanych ze wspólnotą rodzin prowadzoną przez ks. Łukasza Kadzińskiego, który był w dużej mierze inspiratorem tego dzieła – mówi prezes fundacji Agata Rybczyk, mama 8-letniego Janka, 6-letniego Piotrka, 3-letniego Maksa i mającej narodzić się w czerwcu Marii.
Janek i Piotrek uczą się w domu. Każde dziecko w Polsce, które podlega obowiązkowi szkolnemu, musi być zapisane do jakiejś placówki, ale obowiązek szkolny może wypełniać poza szkołą. – Najstarszy syn chodził przez miesiąc do przedszkola, co przypieczętowało decyzję, że nie tędy droga – wspomina pani Agata. Pragnieniem jej i męża było wychowanie dzieci w wierze katolickiej i świecie wartości, które z niej wypływają. Marzyli o spokojnym i integralnym rozwoju synów, zdobywaniu przez nich dojrzałości duchowej i ludzkiej. Doświadczenie znajomej rodziny uczącej dzieci w domu utwierdzało ich, że miejscem, w którym dzieci najpiękniej mogą rozwijać skrzydła, jest rodzinny dom.
– Może powiem coś zaskakującego, ale w naszej fundacji nie zależy nam w pierwszej kolejności na zdobywaniu wiedzy i umiejętności. Wierzymy, że na dojrzałości duchowej dużo łatwiej można budować zdobywanie kompetencji – mówi pani Agata.
Maximilianum płynie zatem obok nurtu edukacji domowej, który koncentruje się na umiejętnościach i przerabianiu trzech klas w rok. Choć jednocześnie wszystkie mamy, z którymi rozmawiałam, podkreślają, że pogłębiające się z roku na rok spłycenie wymagań czy żenujący poziom podręczników utwierdzają je w wyborze edukacji w domu.
– W szkole w praktyce uczy się prześlizgnięcia. To widać po pokoleniu dzisiejszych studentów, którzy przychodzą na studia, często nic nie umiejąc – mówi jedna z mam.
Fundacja stara się monitorować treści podręczników. – Oprócz fatalnego języka, który można określić jako podwórkowy, mamy np. w trzeciej klasie szkoły podstawowej czytanki o tacie alkoholiku, narkotykach, rozwodzących się rodzicach i fajnym Jacku, z którym mama bierze ślub po rozwodzie – wylicza pani Agata.
Szokuje to, co w podręcznikach jest, a także to, czego w nich nie ma. – Dzieciom nie mówi się o relacjach. W czytankach z naszego dzieciństwa była mama, tata, z którymi szło się do parku, gdzie był pies As. W tej chwili mama i tata praktycznie w podręcznikach się nie pojawiają. Pojawia się za to ekotorba czy elektrownia wiatrowa. Dzieci są wrzucone w świat rzeczy, techniki – tłumaczy pani Justyna, mama 6,5-letniej Marysi, 4,5-letniego Franciszka i 1,5-rocznej Stefanii. Starsza córka podlega prawnie edukacji domowej.
Książki, z których w szkołach uczą się nasze dzieci, nie odnoszą się najczęściej do polskiej tożsamości, kodu kulturowego rozwadnianych w narracji o ekosystemie i Unii Europejskiej. Rodzice skupieni w fundacji Maximilianum nie korzystają z jednego podręcznika, ale wydobywają z różnych pozycji to, co jest wartościowe, najczęściej praktyczne ćwiczenia. W procesie nauczania wspierają się nawzajem, służąc swoimi darami i talentami. – W gronie najbliższych znajomych do matury jesteśmy w stanie znaleźć kogoś do nauki wszystkich przedmiotów – wskazują. Ale rysem zasadniczym obranej przez nich drogi pozostaje katolicki charakter wychowania, ku świętości. Wielkie słowo, ale w gruncie rzeczy o to chodzi.

Bez sztampy

Gdy dom jest pełen dzieci, a tych w rodzinach tworzących fundację jest sporo, każdy dzień przynosi bogactwo przeżyć, chwil pięknych i trudnych, czasu pracy i świętowania. Mamy z Maximilianum podkreślają, że życie wewnętrzne rodziny to skarb. Każda rodzina je ma. Potrzeba tylko uwagi, by to odkryć, a może i uczynić jednym z fundamentów nauczania dzieci w domu.
– Życie wewnętrzne rodziny nieustannie nas inspiruje. Banalna kłótnia o zabawki to dobry powód, by porozmawiać o hojności. Ciężko mi opisać mój „sztampowy” dzień z dziećmi, bo te dni są różne. Rzeczywistość je kształtuje – mówi pani Agata. To, co stałe i niezmienne, to rytm czasu wyznaczony przez rok liturgiczny, do którego mocno nawiązują w nauczaniu. Kaligrafię można także ćwiczyć, pisząc w Wielkim Poście zdania typu: „Pan Jezus umarł na krzyżu za każdego człowieka”.
W lutym dzieci poznawały w fundacji Matkę Bożą z Lourdes, dowiedziały się, czym są objawienia, jak rozumieć, że Maryja jest Uzdrowieniem Chorych, tych na ciele i na duszy. A przy temacie uzdrowienia ciała tajniki medycyny przybliżała zaprzyjaźniona mama lekarka. Wspólnota, jaką tworzą, to dar i wsparcie zarówno dla rodziców, jak i dla dzieci. Bliskie sercu rodziców z Maximilianum jest wychowanie patriotyczne, celebracja narodowych rocznic, przybliżanie naszej historii, jej bohaterów.
Nie podają cudownych metod na naukę czytania czy liczenia. Z serca polecają prace Ewy Hanter z zakresu nauki czytania, matematyki. Korzystają z różnych sposobów, bo każde dziecko jest inne. Będąc z dziećmi w domu, monitorują ich mocne i słabe strony, wiedzą, kiedy trzeba przycisnąć, a kiedy odpuścić. – Bywają trudne momenty, ze starszym synem próbowałam różnych metod nauki czytania, oczekiwałam wyników, które nie przychodziły. W końcu postanowiłam zrobić przerwę i wtedy syn zaczął czytać – opowiada pani Agata.
Są przekonani, że każdy rodzic może uczyć dzieci w domu. Nie wymaga to ponadstandartowej wiedzy czy też dokształcania się po nocach.
– Gdy czegoś nie wiem, sprawdzam to razem dziećmi. Ostatnio wspólnie ustalaliśmy, jak rosiczka zjada owady – wskazuje pani Justyna. Jej zdaniem, dla zdecydowanej większości rodziców nie ma żadnych kompetencyjnych czy charakterologicznych przeszkód, aby podjąć się edukacji w domu. – Sama nie mam wykształcenia pedagogicznego, jestem ekonomistką, umysłem ścisłym. Myślałam w pewnym momencie, że to nie dla mnie. Jestem dowodem na to, że różne słabości nie są przeszkodą do tego, by edukować w domu – stwierdza.
Na początku stresującym momentem dla rodziców mogą być egzaminy, które dzieci uczące się w domu muszą zdawać pod koniec roku szkolnego. Wymagania jednak nie są bardzo wysokie i w gruncie rzeczy przygotowanie do egzaminu zajmuje ok. 3 miesięcy. Dzieci mniej przeżywają ten moment, o ile rodzice zachowują spokój i rozumieją, że słabsza ocena może się przydarzyć i nie jest ona oceną ich rodzicielstwa.

Poza schematem

Podjęcie edukacji domowej to wybór pewnego stylu życia, co – zdaniem mam uczących w domu – wymaga odpowiedzi na pytanie: czy mam w sobie zgodę na trud? Na odsunięcie na dalszy plan pewnych aspektów naszego życia? Przede wszystkim lenistwa i szukania swego: swojego czasu, swojej przyjemności.
– Jest to ogromny wysiłek. W momencie, gdy szkoła przejmuje dziecko, pewien wysiłek z nas schodzi. Edukacja domowa to droga wymagająca, nie zawsze przyjemna, ale i z drugiej strony droga do bliskości z dzieckiem i droga do świętości – wskazuje pani Agata.
To ciężka praca, życie z krwi i kości. Dzielenie czasu tak, by starczało go na domowe obowiązki, rozmowy, naukę, indywidualny czas z dziećmi, zabawę i spacery. Oczywiście uczące mamy pracują jedynie we własnym domu, etat zewnętrzny nie wchodzi w grę. Decyzja o edukacji domowej to także odwaga wyjścia poza schemat życia, w który jesteśmy wtłaczani przez państwo. – Cały system życia społecznego wciąga kobietę do pracy. Zarówno poprzez aspekty ekonomiczne, konstrukcję pensji, jak i aspekty prestiżowe, wmawiające, że realizacja kobiecości jest możliwa jedynie poza domem i byciem z dziećmi. Jest to po prostu kłamstwo – konstatuje pani Justyna.
Trudne jest, gdy kobieta nie pójdzie do pracy, trudne jest, gdy zostaje z dziećmi w domu 24 godziny na dobę, ale jest to droga, która daje szczęście. A takie chwile jak pielgrzymka do Lichenia, gdzie podczas kilkugodzinnego pobytu żadne z dzieci nie nudziło się, nie narzekało i z fascynacją słuchało rodziców w roli przewodników, pokazują, że ta droga ma sens, jest szansą na ocalenie wrażliwości naszych dzieci, naturalnego zainteresowania światem.
Moją uwagę, że tak naprawdę w dużej mierze ich zamysł wychowawczy opiera się na powrocie do sprawdzonych wzorców, puentują stwierdzeniem, że są to Boże wzorce. – One naprawdę porządkują życie rodzinne, gdyż każdy trzyma się swoich kompetencji, powołania, tego, co ma dane od Boga. To czyni życie łatwiejszym i daje możliwość rozwijania tego, co jest w nas Bożym darem – stwierdzają.

Socjalizacja czy demoralizacja

Styl życia tych rodzin jest bardzo podobny, ale nie jest tak, że żyją one w hermetycznym kręgu, w izolacji. To po prostu niemożliwe. – Pytanie o tzw. socjalizację dzieci pojawia się zawsze w rozmowach o edukacji domowej. Dziecko przede wszystkim kształtuje swoje społeczne umiejętności w rodzinie, sąsiedztwie, w gronie znajomych rodzin i nasze dzieci mają taką możliwość – tłumaczą mamy. Pojęcia „socjalizacji” czy „grupy rówieśniczej” uważają za sztucznie stworzone twory, nieopisujące realnych zjawisk.
– Socjalizacja to nie ilość kontaktów, ale jakość. Socjalizacja rozumiana jako bycie w grupie rówieśniczej, wyjście spod kurateli rodziców to często demoralizacja. W tych kontaktach dzieci uczą się od siebie rzeczy jak najgorszych, co trudno później opanować i zatrzymać – wskazuje pani Agata. Inne mamy podkreślają, że nie dostrzegają wśród swoich dzieci ideałów bez skazy, jedne dzieci są spokojniejsze, inne to żywe srebra. O żadnym „kloszu” nie ma mowy: maluchy wchodzą ze sobą w normalne interakcje, mają szansę uczyć się reagowania, dochodzenia do zgody. Najstarszy syn pani Agaty w fundacji odkrył w sobie piękną cechę opieki nad młodszymi dziećmi. U starszych dzieci z zaprzyjaźnionych rodzin, które uczyły się w domu, nie widzą problemów z odnajdywaniem się w różnych życiowych sytuacjach. Przeciwnie, to dzieci imponujące kulturą bycia, szacunkiem wobec innych, operatywnością i umiejętnościami.
– Jestem przekonana, że na tym pierwszym etapie życia i nauki dzieci wymagają szczególnej troski wychowawczej, potem można się zastanawiać, czy można posłać je do szkoły, gdzie będą musiały wybierać, opierać się wpływom. Kilkulatek do takiej sytuacji nie jest przygotowany i będzie ulegał presji miejsca, gdzie spędza największą część dnia – zauważa pani Elżbieta, mama Tomasza, który od września rozpocznie naukę w domowej zerówce, a teraz jest na etapie rocznego przygotowania przedszkolnego. Oczywiście w domu. Od momentu, gdy syn pojawił się na świecie, przygląda się funkcjonowaniu polskiej szkoły i jest pewna, że w ten system nie chce włożyć swojego dziecka.
– Nie uchronimy naszych dzieci przed kryzysami. One przyjdą. Ale ten czas spędzony z nimi w domu daje dużo większą podstawę do radzenia sobie z trudnościami. Wierzę, że na czas buntów Pan Bóg także da łaskę i wsparcie – mówi pani Justyna.

Idą nowi ludzie

Pani Agnieszka, mama czworga dzieci, najmłodszego syna, 6-letniego Stasia, zamierza uczyć w domu. – Troje moich dzieci jest już dorosłych, patrzę zatem na polską szkołę z perspektywy kilkunastu lat edukacji dzieci. Niestety, z roku na rok jest coraz gorzej. W tym momencie nasz głos jako rodziców jest za słaby, byśmy mogli tę sytuację zmieniać, bo świadomych rodziców jest po prostu za mało – wskazuje. Życie przeciętnego polskiego rodzica toczy się wokół pracy zawodowej, pędu codziennego życia, a nie wokół dzieci.
Może to dopiero pokolenie naszych dzieci będzie w stanie jako rodzice ukształtować na nowo polską szkołę? – Jeśli zaniedbamy ich wychowanie, to będzie tylko coraz gorzej. To, czym dzieci są nasycane w szkole, nie prowadzi do brania odpowiedzialności za cokolwiek, za szkołę, własne środowisko – konstatuje pani Elżbieta. Dziś wiele osób wzrusza ramionami na tak kluczowe kwestie jak gender w szkole, trzeba zatem wychować pokolenie ludzi, którym nie będzie wszystko jedno, którzy będą mieli poczucie sprawczej siły swoich działań. – To jest coś, co rodzice mogą przekazywać dzieciom w edukacji domowej – mówi pani Elżbieta.
Na pewno jednym z wymiarów działania fundacji Maximilianum jest poszerzanie świadomości wszystkich rodziców, nie tylko tych edukujących w domu. Każda aktywizacja matek i ojców do jakichkolwiek działań na polu wychowawczym, choćby po lekturze tekstu o rodzicach, którym się chce, to mały krok w dobrym kierunku. – Może ktoś podejmie próbę zmiany niekorzystnego podręcznika, zainteresuje się, co dzieje się na świetlicy, włączy się w przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej – wyliczają moje rozmówczynie z fundacji. Przez różne wcześniejsze zaangażowania Pan Bóg przygotował ich rodziny do dzieła, jakim jest Maximilianum, nauka dzieci w domu i przecieranie ścieżek innym rodzicom. Czwartkowe spotkania w siedzibie fundacji mają otwarty charakter. Więcej o edukacji domowej i warsztatach prowadzonych przez Fundację Dobrej Edukacji Maximilianum na stronie:
fundacjamaximilianum.pl


Krok po kroku do edukacji domowej:
1. Wybieramy dowolną szkołę i zapisujemy do niej dziecko.
2. Składamy u dyrektora podanie o edukację domową.
3. Do podania dołączamy:
– oświadczenie rodziców o zapewnieniu dziecku warunków umożliwiających realizację podstawy programowej na danym etapie kształcenia,
– zobowiązanie rodziców, że dziecko przystąpi do egzaminów
w każdym roku szkolnym,
– opinię poradni psychologiczno-pedagogicznej – publicznej lub niepublicznej.
4. Po otrzymaniu kompletu dokumentów dyrektor szkoły wydaje zezwolenie na edukację domową.

http://naszdziennik.pl/wp/77373,niesztampowe-nauczanie.html

poniedziałek, 7 lipca 2014

Wywiad z dr Markiem Budajczakiem

ISTOTNA JEST JAKOŚĆ, A NIE ILOŚĆ EDUKACJI!

Z dr Markiem Budajczakiem, pionierem polskiej edukacji domowej i autorem książki „Edukacja domowa” rozmawia Sylwia Pikula
(...)
— Czy może więc Pan w skrócie opowiedzieć naszym Czytelnikom, na czym polega istota edukacji domowej i jak narodził się pomysł tej formy kształcenia? W jaki sposób może się odbywać?
— Edukacja domowa to taka forma spełniania powszechnego obowiązku nauki, w której odpowiedzialność za kształcenie własnych dzieci przyjmują na siebie ich rodzice. Dzieci takie uczą się zasadniczo we własnym domu, bez uczęszczania do szkół, tak publicznych, jak i niepublicznych. Współczesny renesans tej odwiecznej przecież praktyki (powszechną szkołę jako pierwsze w świecie wprowadziły Prusy dopiero w XIX wieku!) datowany jest na początek lat osiemdziesiątych minionego wieku, kiedy zaczął się organizować ruch „homeschoolingu” w USA. Edukacja domowa może się odbywać na każdy edukacyjny sposób, przy wykorzystaniu wszystkich konstruktywnych narzędzi i okazji. I tak np. możliwe jest stosowanie zasobów internetu pod warunkiem, iż nie są one z zasady „negatywne”. Rodzic zawsze ma możliwość decydowania o użyciu internetowych „filtrów”.
(...)
— Te wszystkie czynniki mają wpływ na rodziców, potencjalnych realizatorów edukacji domowej. Jakie Pana zdaniem są najczęstsze obawy rodziców, a jakie nadzieje z nią zawiązane?
— W świecie kultywującym mit profesjonalizmu główne obawy rodziców dotyczą ich potencjalnej niewydolności edukacyjnej. Nadzieje zaś wiązane są ze świadomością wartości indywidualizacji w kształceniu – ona właśnie daje szansę na rozwijanie talentów dziecka i wspieranie go w pokonywaniu osobistych ograniczeń. Druga rzecz to przekonanie, że świadoma formacja duchowa jest konstruktywna indywidualnie i społecznie.
(...)
— Od kiedy według Pana dzieci powinny być objęte obowiązkiem szkolnym, także w kontekście edukacji domowej?
— Mnie sprawa wydaje się oczywista: konsekwentnie najefektywniejszymi w świecie – co trzykrotnie już zmierzono w teście OECD PISA – są systemy oświatowe Finlandii i Korei Płd. W obu tych krajach „zerówka” jest nieobowiązkowa, a dzieci rozpoczynają naukę w 7 roku życia. Co więcej, niewielu rodziców obu tych krajów (odpowiednio: 39% i 17,5%) posyła trzy-, czteroletnie dzieci do przedszkoli. Istotna jest jakość, a nie „ilość” edukacji!
(...)
— Jak w takim razie ocenia pan przyszłość edukacji w szkołach publicznych?
— Albo się zmieni, albo dalej będzie, niekiedy toksycznym, niekiedy wprost destrukcyjnym pozorem.
— A czy nie jest przypadkiem tak, że homeschooling może mieć negatywny wpływ na proces socjalizacji dziecka? Niektórzy uważają przecież, że już samo wysłanie dziecka do przedszkola pomaga mu później w nawiązywaniu kontaktów z innymi ludźmi, szczególnie jeśli chodzi o jedynaków.
— Własne doświadczenie, jak i wszystkie dostępne mi wyniki badań wskazują na efekt wprost przeciwny: dzieci edukacji domowej są pozytywnie uspołecznione – dysponują rozwiniętymi kompetencjami społecznymi i w wyższym niż ich „szkolni” rówieśnicy stopniu angażują się w działania prospołeczne. Skądinąd nie są zamknięte w klatkach, a z kolegami spotykają się na podwórkach i w konstruktywnych pozaszkolnych grupach zorganizowanych (np. dla moich dzieci były to grupy: „Dzieci Maryi” i ministrantów).
(...)
— Od dzieci wymaga się zdawania egzaminów, a czy rodzice chcący samodzielnie edukować swoje dzieci są objęci jakimiś szczególnymi wymogami?
— Z konstytucyjnego punktu widzenia byłoby aktem dyskryminacji żądanie, aby rodzice spełniali jakieś wymogi. Co więcej, wyniki badań w tym odniesieniu wykazują jednoznacznie, iż poziom zamożności, formalnego wykształcenia rodziców czy dysponowanie przez nich uprawnieniami nauczycielskimi nie mają żadnego związku z wynikami egzaminacyjnymi ich dzieci. Jednoznacznie pozytywnymi, dodajmy.
— Jakie inne pozytywne aspekty edukacji domowej oprócz wyników osiąganych na wspomnianych przez Pana egzaminach można jeszcze wskazać?
— Walorów edukacji domowej jest wiele. Rozkładają się one w trzech grupach efektów: po pierwsze, dzieci są bezpieczne fizycznie i psychicznie, które to bezpieczeństwo jest niemożliwe do zapewnienia w szkole. Kształcenie w zakresie wiedzy i umiejętności postępuje w domu sprawnie, będąc adekwatnie „przykrojonym” do kondycji konkretnego dziecka. Rodzice szczególnie cenią sobie możność kontrolowania budowania przez ich własne dziecko konstruktywnego systemu wartości, przez rodziców podzielanego. Do tych wartości, niekiedy otwarcie postponowanych w warunkach szkoły, należą wartości rodzinne i religijne. Edukacja domowa jednoznacznie wzmacnia więzy rodzinne.
Tym, którzy uznaliby to rodzicielskie roszczenie za prowadzące bezpośrednio do „indoktrynacji”, należy powiedzieć, że każdy rodzaj spójnego przekazu edukacyjnego (niespójny generuje tylko chaos) ma charakter indoktrynacyjny. Jeśli ktokolwiek miałby mieć prawo do określania światopoglądu dziecka, to nie tylko z uwagi na konieczność wieloletniego obcowania z tym dzieckiem, są to jego rodzice. Nawet prawa międzynarodowe bez zastrzeżeń konstatują ten przywilej.
(...)
Wywiad został przeprowadzony w kwietniu 2008 roku.
---------------------------------------------------------------------
Całość artykułu:

Co daje oświata publiczna - cz. 2

Szkoła kształci dzieci do bycia pracownikami i konsumentami; 
ucz je więc na własną rękę bycia liderami i poszukiwaczami przygód. 
Szkoła uczy dzieci bycia odruchowo posłusznymi; 
sam nauczaj je zatem krytycznego i niezależnego myślenia. 
Dobrze „wyszkolone” dzieci mają niski próg dla nudy;
pomóż im więc rozwijać ich życie wewnętrzne, tak by już nigdy się nie nudziły.
Zmuszaj je do brania na siebie poważnego materiału, dorosłego materiału z historii, literatury, filozofii, muzyki, sztuki, ekonomii, teologii – wszystkiego tego, czego nauczyciele świadomie unikają.
Stawiaj swoim dzieciom wyzwania, zostawiając je z nimi na długie okresy samotności, tak by były zdolne do radowania się własnym towarzystwem, do prowadzenia wewnętrznych dialogów.
Dobrze „wyszkoleni” ludzie są uwarunkowani do lęku przed byciem samotnymi i szukają ciągłego towarzystwa poprzez telewizję, komputer, telefon komórkowy oraz przez płytkie znajomości, szybko nawiązywane i równie szybko porzucane.
Wasze dzieci powinny mieć bardziej znaczące życie i są do tego zdolne.


John Taylor Gatto - c.d.

To dzięki Jamesowi Bryant Conantowi - prezesowi Harvardu przez dwadzieścia lat, specjaliście z zakresu gazów bojowych podczas II wojny światowej, wykonawcy projektu bomby atomowej, Wysokiemu Komisarzowi amerykańskiej strefy okupacyjnej powojennych Niemiec i zdecydowanie jednej z najbardziej wpływowych postaci XX wieku – po raz pierwszy przejrzałem na oczy, co do prawdziwych celów amerykańskiego szkolnictwa. Bez Conanta najprawdopodobniej nie dysponowalibyśmy tak wystandaryzowanymi (co do ich stylu i stopnia) testami szkolnymi, z jakich korzystamy dzisiaj, ani nie bylibyśmy uszczęśliwieni gargantuicznymi szkołami średnimi, które magazynują jednocześnie od 2 do 4 tysięcy uczniów, jak np. osławiona Columbine High School w Littleton, Colorado [znana z masakry dokonanej przez dwóch uczniów – przyp. tł.]. Krótko po tym, jak wycofałem się z nauczania w szkole, odkryłem książkowy esej Conanta z 1959 r. pt. „The Child the Parent and the State” i byłem bardziej niż tylko zaintrygowany, zauważając jak mimochodem napomyka, iż współczesne szkoły, do których uczęszczamy, są rezultatem „rewolucji” wdrożonej „inżynieryjnie” między 1905 a 1930 rokiem. „Rewolucja”?! A choć on sam uchylił się od rozwinięcia tego zagadnienia, to zaintrygowanych a niedoinformowanych odesłał wprost do książki Alexandra Inglisa z 1918 r. pt. „Principles of Secondary Education”, w której „można oglądać ową ‘rewolucję’ z perspektywy jednego z ‘rewolucjonistów’”.
Inglis, od którego nazwiska nazwano wykłady z pedagogiki na Harvardzie, czyni doskonale jasnym fakt, że obowiązkowe szkolnictwo („przymus szkolny”) na tym kontynencie zaplanowano jako dokładną kopię oświaty pruskiej z 1820 r.: jako „piątą kolumnę” dla rozwijającego się ruchu demokratycznego, stwarzającego zagrożenie udzieleniem głosu przy okrągłym stole chłopom i robotnikom. Współczesna, uprzemysłowiona, przymusowa oświata miała służyć rodzajem chirurgicznego rozcięcia potencjalnego zjednoczenia wspomnianych klas niższych. Podziel dzieci według przedmiotów szkolnych, wieku, przez ciągłe rankingi w testach oraz za pomocą wielu innych subtelnych środków, a będzie nieprawdopodobnym, aby ciemne masy ludzkie, tak poróżnione w dzieciństwie, mogły kiedykolwiek zreintegrować się w niebezpieczną całość. Inglis rozdziela cel nowoczesnej oświaty – obecny jej cel – na sześć podstawowych funkcji, z których każda z osobna jest w stanie zjeżyć włos na głowie osobie naiwnie ufającej w trzy tradycyjne cele wskazane wcześniej:

1) Funkcja dostosowawcza (adjustive) albo adaptacyjna (adaptive). Szkoły mają wbudowywać trwałe nawyki reakcji na autorytet. To, oczywiście, całkowicie wyklucza krytyczny sąd. To także w znacznym stopniu eliminuje ideę, że winno się nauczać użytecznego lub interesującego materiału, ponieważ nie zdołasz sprawdzić warunkowego odruchu posłuszeństwa, dopóki nie dowiesz się, czy jesteś w stanie sprawić, by dzieci uczyły się i wykonywały głupie i nudne rzeczy. 

2) Funkcja integrująca (integrating). Ta może być równie dobrze nazwana „funkcją konformizacji”, ponieważ jej intencją jest upodobnienie dzieci do siebie tak dalece, jak to tylko możliwe. Ludzie, którzy się podporządkowują normie są przewidywalni, a to jest wielce użyteczne dla tych, którzy chcą okiełznać i manipulować liczną siłą roboczą.

3) Funkcja diagnostyczno-dyrektywna (diagnostic and directive). Szkoła ma za zadanie określić odpowiednią dla każdego ucznia rolę społeczną. Dokonuje się tego poprzez liczbowe i słowne odnotowywanie danych w systematycznie prowadzonej dokumentacji.

4) Funkcja różnicująca (differentiating). Kiedy tylko ich rola społeczna zostaje „zdiagnozowana”, dzieci mają być zgodnie z nią sortowane i kształcone tak dalece, jak wskazuje na to ich „stacja docelowa” w machinie społecznej – ani kroku dalej. To tyle o konstruowaniu pułapu możliwości dzieci.

5) Funkcja selekcyjna (selective). Ta nie odnosi się w ogóle do ludzkiego prawa do dokonywania wyborów, lecz do Darwinowskiej teorii naturalnego doboru, jako stosującej się do, jak on sam to nazywał, „ras uprzywilejowanych”. Mówiąc w skrócie, idea ta ma pomagać, aby sprawy działy się jak należy, poprzez świadome próby „poprawiania” wartości hodowanego stada. Szkoły są pomyślane jako narzędzia do etykietowania nieprzystosowanych – słabymi ocenami, lokowaniem w instytucjach poprawczych i innymi karami – na tyle wyraźnie, żeby ich rówieśnicy uznali ich za gorszych i efektywnie odgradzali ich od reprodukcyjnej loterii. Oto, co wszystkie te małe upokorzenia od pierwszej klasy w szkole począwszy mają zgodnie z projektem uczynić: zmyć „brud” do „ścieku”.

6) Funkcja propedeutyczna (propaedeutic). System społeczny implikowany przez 
wskazane zasady będzie wymagał elitarnej grupy dozorców. W tym celu, niewielka część dzieci jest po cichu nauczana jak radzić sobie z kontynuowaniem owego projektu, jak nadzorować i kontrolować populację świadomie ogłupianych i rozbrajanych ludzi, aby rząd mógł działać dalej nie niepokojony, a korporacjom nigdy nie zbrakło posłusznej siły roboczej.

To właśnie, i niestety, jest celem obowiązkowej publicznej oświaty w tym kraju. Ale choćbyście uznali Inglisa za samotnego „nawiedzonego”, z nazbyt cynicznym podejściem do edukacyjnego przedsięwzięcia, to musicie wiedzieć, że wcale nie był on osamotniony w forsowaniu takich idei. Sam Conant, tworząc swoje dzieła na podstawach idei Horace Manna i innych, prowadził niestrudzenie kampanię na rzecz zaprojektowania według tego schematu amerykańskiego systemu szkolnego. Ludzie tacy jak George Peabody, który sfinansował wprowadzenie obowiązkowego szkolnictwa na całym amerykańskim Południu, z pewnością rozumieli, że pruski system jest użyteczny w tworzeniu nie tylko nieszkodliwego elektoratu i służalczej siły roboczej, lecz także wirtualnego stada bezmyślnych konsumentów. Po pewnym czasie olbrzymia ilość industrialnych gigantów, wśród nich także Andrew Carnegie i John D. Rockefeller, uświadomiła sobie kolosalne profity, które można uzyskać poprzez kultywowanie i zwykłe nadzorowanie takiego stada przy wykorzystaniu publicznej oświaty.
Proszę więc bardzo. Już wiecie. Nie potrzebujemy koncepcji Karola Marksa o wielkiej wojnie pomiędzy klasami, by zauważyć, że w interesie kompleksowego sterowania, tak ekonomicznego, jak i politycznego, leży ogłupianie ludzi, demoralizowanie ich, wprowadzanie między nich podziałów i odsądzanie ich od czci i wiary, jeśli się nie podporządkowują. Klasowość może determinować ten projekt, jak to wyraził Woodrow Wilson, wówczas prezes Uniwersytetu Princeton, wobec Nowojorskiego Stowarzyszenia Nauczycieli w 1909 r.: „Życzymy sobie jednej klasy osób z liberalnym wykształceniem i drugiej klasy ludzi, z konieczności o wiele większej klasy i w każdym społeczeństwie, która zrzeknie się przywilejów liberalnej edukacji i przyłączy się do wykonywania specjalnych a trudnych zadań manualnych.” Jednak motywy stojące za tymi obrzydliwymi decyzjami, które przynoszą takież cele, wcale nie muszą opierać się na klasowości. Mogą one płynąć wprost ze strachu lub z pospolitego dziś przekonania, że „wydajność” jest cnotą naczelną, bardziej niż miłość, wolność, śmiech czy nadzieja. Ponad wszystko jednak płyną ze zwyczajnej chciwości.
Czekały przecież i przede wszystkim wielkie fortuny do zdobycia, w ekonomii bazującej na masowej produkcji i zorganizowanej na korzyść wielkich korporacji, a nie małych firm czy rodzinnych gospodarstw rolnych. Ale masowa produkcja wymaga masowej konsumpcji, a na początku XX wieku większość Amerykanów uważała zarówno za nienaturalne, jak i nierozsądne kupowanie przedmiotów, których się aktualnie nie potrzebuje. Obowiązkowe kształcenie w szkole okazało się darem niebios w tym względzie. Szkoła nie musiała wćwiczać dzieci w jakimkolwiek bezpośrednim sensie w myślenie, że powinny konsumować non-stop, ponieważ zrobiła coś znacznie lepszego: zachęcała je do niemyślenia w ogóle. A to pozostawiło je bezbronnymi na pastwę następnego wielkiego wynalazku ery nowożytnej – marketingu.
Cóż, nie trzeba ukończyć studiów z marketingu, by wiedzieć, że istnieją dwie grupy ludzi, którzy zawsze dadzą się przekonać do konsumowania więcej, niż jest im to potrzebne: nałogowcy i dzieci. Szkoła wykonała olbrzymi kawał roboty, zmieniając nasze dzieci w nałogowców, ale wykonała też spektakularne zadanie przemieniania naszych dzieci w ... dzieci. Tak jest, to nie przypadek. Teoretycy od Platona przez Rousseau do naszego profesora Inglisa wiedzieli, że jeśli dzieci mogłyby być zamknięte z innymi dziećmi, odarte z odpowiedzialności i niezależności, zachęcane do rozwijania jedynie banalizujących wszystko emocji chciwości, zawiści, zazdrości i lęku, to wyrosłyby, nigdy jednak nie zyskując prawdziwej dojrzałości. W wydaniu z 1934 r. sławnej swego czasu książki pt. „Public Education in the United States”, Ellwood P. Cubberley opisał szczegółowo i wychwalał sposób, w jaki ówczesna strategia powiększania szkół poszerzyła zakres dzieciństwa od dwóch do sześciu lat, gdy przymusowe kształcenie było w tym odniesieniu ciągle dość nowe. Ten sam Cubberley – który był dziekanem Szkoły Edukacji Uniwersytetu Stanford, wydawcą książek w Houghton Mifflin, przyjacielem Conanta i korespondentem na Harvardzie – napisał takie oto słowa w swej książce pt. „Public School Administration”, wydanej w 1922 r.: “Nasze szkoły są fabrykami, w których odpowiednie surowce (tj. dzieci) mają być kształtowane i modelowane. ... Obowiązkiem szkoły jest formować uczniów według przedłożonych jej specyfikacji.”
Jest całkowicie oczywistym w naszym dzisiejszym społeczeństwie, jakimi są owe specyfikacje. Do naszych czasów dojrzałość została wypędzona nieomal z każdego aspektu naszego życia. Łatwe prawo rozwodowe usunęło potrzebę pracy nad własnymi związkami; łatwe kredyty usunęły potrzebę fiskalnej samokontroli; łatwa rozrywka usunęła potrzebę uczenia się, jak organizować rozrywkę dla samego siebie; łatwe odpowiedzi usunęły potrzebę zadawania pytań. Staliśmy się narodem dzieci, szczęśliwych, że mogą poddać swe osądy i wolę politycznym nawoływaniom i reklamowym namowom, które oburzyłyby ludzi prawdziwie dorosłych. Kupujemy telewizory, a potem kupujemy te rzeczy, które w nich oglądamy. Kupujemy komputery, a potem rzeczy, które nam w nich oferują. Kupujemy za 150 $ tenisówki, czy ich potrzebujemy czy nie, a kiedy wylądują wkrótce potem w kącie, kupujemy następną parę. Jeździmy drogimi samochodami i wierzymy w kłamstwo, że stanowią one naszą polisę bezpieczeństwa, nawet kiedy lądujemy w nich do góry nogami. Ari Fleischer [były Rzecznik Prasowy Białego Domu – przyp. tł.] mówi nam byśmy „baczyli, co mówimy”, nawet kiedy pamiętamy, że mówiono nam niegdyś w szkole, iż Ameryka jest krajem ludzi wolnych. Takie słowa także zwyczajnie „kupujemy”. Nasze szkolne kształcenie, zgodnie z zamiarami swoich autorów, zajęło się tą właśnie sprawą.
A teraz trochę dobrych wieści. Kiedy już raz zrozumiesz logikę skrytą za nowoczesną oświatą, jej sztuczki i pułapki będą łatwe do uniknięcia. Szkoła kształci dzieci do bycia pracownikami i konsumentami; ucz je więc na własną rękę bycia liderami i poszukiwaczami przygód. Szkoła uczy dzieci bycia odruchowo posłusznymi; sam nauczaj je zatem krytycznego i niezależnego myślenia. Dobrze „wyszkolone” dzieci mają niski próg dla nudy; pomóż im więc rozwijać ich życie wewnętrzne , tak by już nigdy się nie nudziły. Zmuszaj je do brania na siebie poważnego materiału, dorosłego materiału z historii, literatury, filozofii, muzyki, sztuki, ekonomii, teologii – wszystkiego tego, czego nauczyciele świadomie unikają. Stawiaj swoim dzieciom wyzwania, zostawiając je z nimi na długie okresy samotności, tak by były zdolne do radowania się własnym towarzystwem, do prowadzenia wewnętrznych dialogów. Dobrze „wyszkoleni” ludzie są uwarunkowani do lęku przed byciem samotnymi i szukają ciągłego towarzystwa poprzez telewizję, komputer, telefon komórkowy oraz przez płytkie znajomości, szybko nawiązywane i równie szybko porzucane. Wasze dzieci powinny mieć bardziej znaczące życie i są do tego zdolne.
Najpierw, jednakże, musimy obudzić się, by dostrzec czym nasze szkoły są naprawdę: laboratoriami eksperymentowania na młodych umysłach, centrami treningowymi dla nawyków i postaw, których domaga się korporacyjne społeczeństwo. Obowiązkowa edukacja służy dzieciom jedynie incydentalnie; jej prawdziwym celem jest przekształcenie ich w „służących”. W miarę swoich możliwości nie dozwólcie, by ich dzieciństwo zostało rozciągnięte, nawet o jeden dzień. Jeśli David Farragut mógł objąć dowództwo nad przechwyconym brytyjskim okrętem wojennym jako przednastolatek [nie miał wtedy jeszcze ukończonych jedenastu lat życia – przyp. tł], jeśli Thomas Edison mógł publikować swoje czasopismo w wieku lat dwunastu, jeśli Ben Franklin mógł terminować w wydawnictwie w tym samym wieku (po czym przeszedł kurs studiów nieosiągalny dla absolwenta dzisiejszego Yale), nie ma potrzeby opowiadać, co wasze własne dzieci byłyby zdolne zrobić. U schyłku życia, po trzydziestu latach spędzonych w okopach publicznej szkoły zrozumiałem, że geniusz jest tak pospolity jak ziemia. 
Sami dławimy nasz geniusz tylko dlatego, że jeszcze nie uzmysłowiliśmy sobie jak kierować populacją wykształconych mężczyzn i kobiet. Rozwiązanie, jak sądzę, jest proste i pełne chwały. Niech kierują sobą sami!


http://izabudajczak.blox.pl/html/1310721,262146,21.html?626335

Co daje oświata publiczna? - NUDĘ...

Artykuł z blogu Izy Budajczak - większość wyróżnień w tekście moja.
John Taylor Gatto
Tym razem chciałabym przybliżyć Państwu postać i poglądy najsurowszego amerykańskiego krytyka publicznej oświaty (w tłumaczeniu mojego męża). Drugą część proszę znaleźć poniżej.
John Taylor Gatto dwukrotnie zdobył na przełomie lat 80/90 tytuł Nauczyciela Roku Stanu Nowy Jork i trzykrotnie tytuł Nauczyciela Roku Miasta Nowy Jork. Jest autorem szeregu książek, m.in. tomu pt. The Underground History of American Education. Należy do najsurowszych krytyków współczesnego amerykańskiego systemu oświaty. Był uczestnikiem forum zorganizowanego przez Harper's Magazine pt. „School on a Hill”, gdzie zaprezentował powyższy tekst, opublikowany we wrześniowym numerze tego pisma z 2003 r.


Przeciwko szkole. Jak oświata publiczna upośledza nasze dzieci i dlaczego?

Przez trzydzieści lat nauczałem w kilku spośród najgorszych oraz kilku spomiędzy najlepszych szkół Manhattanu i stałem się przez ten czas ekspertem ... w zakresie nudy. Nuda była wszędzie w moim świecie, a gdybyście zapytali dzieci, jak sam to często czyniłem, dlaczego czują się takie znudzone, zawsze udzielą tych samych odpowiedzi: Powiedzą, że ta praca jest głupia, że nie ma żadnego sensu, że już od dawna to wszystko wiedzą. Powiedzą, że chciały-by robić coś rzeczywistego, a nie siedzieć w ławkach. Powiedzą, że nauczyciele nie wydają się wiedzieć zbyt wiele o swoich przedmiotach, a już zdecydowanie nie są zainteresowani poszerzaniem swojej wiedzy. I będą mieć rację: ich nauczyciele są w każdym calu tak bardzo znudzeni, jak one same. 

Nuda jest powszechną kondycją nauczycieli szkolnych i każdy, kto spędził jakiś czas w pokoju nauczycielskim, może potwierdzić, że taki olbrzymi brak energii, takie wyrzekanie na uczniów, takie bezduszne postawy można tam znaleźć. Gdyby pytać nauczycieli, dlaczego odczuwają nudę, jak można się spodziewać, będą obwiniać dzieci. Kto nie poczułby się znudzony nauczając uczniów, którzy są aroganccy i interesują się wyłącznie ocenami? Jeśli w ogóle czymkolwiek. Oczywiście, nauczyciele sami są produktem tych samych programów dwunastoletniej obowiązkowej szkoły, które tak do głębi nudzą ich uczniów, a jako personel szkolny są uwięzieni wewnątrz struktur nawet bardziej sztywnych, niż te narzucone dzieciom. Kto zatem jest temu wszystkiemu winien?

My wszyscy! Tę prawdę uświadomił mi mój dziadek. Pewnego popołudnia, gdy miałem siedem lat, poskarżyłem mu się na nudę, a on trzepnął mnie mocno po głowie. Powiedział mi, żebym nigdy w jego obecności nie używał więcej tego określenia, ponieważ jeśli się nudzę, to jest to moja wina, a nie kogokolwiek innego. Obowiązek zabawiania mnie i kształcenia dotyczy wyłącznie mnie samego, a ludzie, którzy tego nie rozumieją, są dziecinni i winno się ich w miarę możliwości unikać. Na pewno zaś nie wolno im ufać. Epizod ten wyleczył mnie z nudy raz na zawsze, a tu czy tam, przez te wszystkie lata, udało mi się przekazać tę lekcję niektórym moim uczniom. Przez większość czasu jednak, uważałem za bezskuteczne kwestionowanie oficjalnego przekonania, że nuda i dziecinność są naturalnymi stanami rzeczy w klasie szkolnej. Sam często musiałem ignorować szkolne obyczaje, a nawet naginać prawo, by pomagać dzieciom wyrwać się z tego potrzasku.

Imperium, oczywiście, kontratakowało; zdziecinniali dorośli stale utożsamiają opozycję z nielojalnością. Kiedyś wróciłem z chorobowego zwolnienia by odkryć, że wszystkie moje świadectwa lekarskie zostały celowo zniszczone, że wygasło zatrudnienie i że nawet nie dysponuję nauczycielskim dyplomem. Po dziewięciu miesiącach olbrzymiego wysiłku zdołałem odtworzyć swój dyplom, kiedy sekretarka szkoły zeznała, że była świadkiem rozwijania się spisku przeciwko mnie. W międzyczasie moja rodzina cierpiała tak bardzo, że nie chcę nawet o tym wspominać. Do czasu zanim ostatecznie wycofałem się z pracy w szkole, co miało miejsce w 1991 r., znalazłem więcej powodów niż trzeba, by myśleć o naszych szkołach – z ich długoterminowym, realizowanym w więziennej w stylu architekturze, przymusowym uwięzieniem zarówno uczniów jak i nauczycieli – jako o wirtualnych fabrykach „dziecinności”. W dodatku, mówiąc szczerze, nie byłem w stanie dostrzec, dlaczego muszą wyglądać w taki sposób. Moje własne doświadczenie ujawniło mi to, co wielu nauczycieli musi sobie również uświadamiać na swej drodze, choć zachowują to dla siebie z obawy przed odwetem: gdybyśmy tylko chcieli, z łatwością i tanim kosztem moglibyśmy wyrzucić „za burtę” stare, tępe struktury oraz pomóc dzieciom zyskiwać edukację, aniżeli tylko „pobierać” szkolne kształcenie. Moglibyśmy stymulować najlepsze cechy młodości – ciekawość, ducha przygody, prężność, zdolność do zdumiewających wglądów – po prostu dzięki większej elastyczności co do czasu, tekstów i testów, dzięki przedstawianiu dzieci naprawdę kompetentnym dorosłym oraz poprzez udzielanie każdemu uczniowi i uczennicy takiej autonomii, jakiej potrzebuje, by odtąd brać na siebie każde ryzyko życiowe.

Lecz my tego nie robimy. A im częściej zapytywałem, dlaczego nie, i upierałem się przy myśleniu o „problemie” szkoły jak to czyniłby inżynier, tym częściej chybiałem celu, jakim jest pytanie: A co, jeśli nie zachodzi żaden problem „z” naszymi szkołami? Co, jeśli są one takie, jakie są, tak kosztownie nieadekwatne w obliczu zdrowego rozsądku i wielowiekowych doświadczeń co do tego, jak dzieci się uczą, nie dlatego, że robią coś nie tak jak trzeba, lecz dlatego właśnie, że czynią to co należy? Czy to możliwe, że George W. Bush przypadkiem wy-raził prawdę, kiedy powiedział, że nie wolno nam „zaniedbać żadnego dziecka” [„No child left behind” to motto dzisiejszej amerykańskiej polityki oświatowej – przyp. tł.]? Czy może być prawdą, że nasze szkoły są zaprojektowane tak, by dawać pewność, że żadne z dzieci nigdy naprawdę nie wydorośleje?!
Czy naprawdę potrzebujemy szkoły? Nie mam na myśli edukacji, ale właśnie obowiązkową szkołę: sześć lekcji dziennie, przez pięć dni w tygodniu, przez dziewięć miesięcy w roku, w ciągu dwunastu lat. Czy ta martwa rutyna rzeczywiście jest konieczna? A jeśli tak, to w jakim celu? Nie chowajmy się jednak za nauką czytania, pisania i liczenia jako uzasadnieniem, ponieważ dwa miliony szczęśliwych dzieci, które uczą się wyłącznie w domu [Autor mówi o formie edukacji jaką jest w USA „homeschooling” – „edukacja domowa” – przyp. tł.], w oczywisty sposób obracają ten argument wniwecz. Nawet gdyby tego nie czyniły, to znacząca liczba dobrze znanych Amerykanów nigdy nie przeszła przez tę dwunastoletnią wyżymaczkę, przez którą nasze dzieci obecnie przechodzą i „wyszła na ludzi”. George Washington, Benjamin Franklin, Thomas Jefferson, Abraham Lincoln? Ktoś ich nauczał, bez wątpienia, lecz nie byli oni produktem szkolnego systemu i ani jeden spośród nich nie został absolwentem szkoły średniej. Przez większość amerykańskiej historii dzieci zasadniczo nie chodziły do szkoły średniej i ci „niedokształceńcy” wyrastali na admirałów, takich jak Farragut; wynalazców, jak Edison; ojców przemysłu, jak Carnegie i Rockefeller; pisarzy, jak Mellville, Twain czy Conrad; a nawet na uniwersyteckich profesorów, jak Margaret Mead. Tak naprawdę, prawie do naszej współczesności w ogóle nie uważało się ludzi, którzy osiągnęli trzynasty rok życia, za dzieci. Wobec Ariel Dunant, która współtworzyła wraz ze swym mężem olbrzymią i bardzo dobrą, wielotomową historię świata, i która wyszła szczęśliwie za mąż w wieku lat piętnastu, czy ktoś mógłby racjonalnie utrzymywać, że była ona osobą niewykształconą? Nie-przeszkoloną, możliwe, lecz nie niewykształconą.
Nauczono nas w tym kraju (a raczej „wyszkolono” w myśleniu), że „sukces” jest synonimem, lub co najmniej jest zależny od „nauki w szkole”, choć historycznie rzecz biorąc, nie jest to prawda ani w intelektualnym, ani w ekonomicznym sensie. A tymczasem wielu ludzi na całym świecie uczy się dziś samodzielnie, bez uciekania się do systemu obowiązkowych szkół średnich, które nazbyt często przypominają więzienia. Dlaczego zatem mylą Amerykanie edukację z tym właśnie systemem? Co w rzeczywistości jest celem naszych szkół publicznych?
Masowe obowiązkowe kształcenie szkolne w USA okrzepło tak naprawdę między 1905 a 1915 rokiem, choć już znacznie wcześniej zostało opracowane, a nacisk na nie trwał przez większą część dziewiętnastego wieku. Powody jaki podawano dla tego olbrzymiego wstrząsu dla życia rodzin i tradycji kulturalnych były, z grubsza mówiąc, trojakie: 1) Wykształcenie dobrych ludzi. 2) Wykształcenie dobrych obywateli. 3) Rozwinięcie talentów danej jednostki. Cele te są i dziś regularnie odmieniane przez wszystkie przypadki, a większość z nas przyjmuje je w takiej czy innej formie jako słuszną definicję misji edukacji publicznej, niezależnie od faktu, jak daleka jest obecna szkoła od ich osiągania. I tu srodze się mylimy. Nasz błąd powiększa fakt, że dysponujemy w literaturze narodowej wieloma zdumiewająco spójnymi określeniami prawdziwego celu przymusowej szkoły. Mamy na przykład, wielkiego H.L. Menckena, który w piśmie „The American Mercury” z kwietnia 1924 r. napisał, że celem publicznej oświaty nie jest „napełnianie młodych osobników naszego gatunku wiedzą i budzenie ich inteligencji. ... Nic nie jest dalsze od tej „prawdy. Prawdziwym celem ... jest po prostu zredukowanie tak wielu jednostek jak to tylko możliwe do tego samego bezpiecznego poziomu, hodowanie i tresowanie znormalizowanych obywateli, dla zlikwidowania różnicy zdań i oryginalności. Oto jej cel w USA ... i wszędzie indziej.” 
Z powodu sławy Menckena jako satyryka, moglibyśmy się skusić na zignorowanie tego fragmentu jako wykwitu hiperbolicznego sarkazmu. Jego artykuł wszakże, stanowi śledztwo w poszukiwaniu wzorca dla naszego systemu edukacyjnego w zapomnianych już czasach, które jednak nie dają o sobie zapomnieć, militarnego państwa Prus. I mimo, iż był on z pewnością świadom tej ironii, że choć byliśmy wówczas w stanie wojny z Niemcami, jednocześnie podzielaliśmy pruską myśl i kulturę, to w tym miejscu był całkowicie poważny. Nasz system edukacyjny jest naprawdę pruski w swoich korzeniach i jest to rzeczywisty powód do troski.
Szczególny fakt pruskiego pochodzenia naszego szkolnictwa ujawnia się ciągle na nowo, gdy dowiadujemy się, gdzie go poszukiwać. William James wielokrotnie czynił do niego aluzje na przełomie XIX i XX wieku. Orestes Brownson, bohater książki Christophera Lascha z 1991 r. pt. “The True and Only Heaven”, publicznie ujawniał „prusjanizację” amerykańskich szkół już w latach czterdziestych XIX wieku. „Siódmy Doroczny Raport” Horace Manna z 1843 r. przedstawiony Radzie d.s. Edukacji Stanu Massachusetts jest w swojej istocie peanem na cześć kraju Fryderyka Wielkiego i wezwaniem do sprowadzenia stamtąd tamtejszego szkolnictwa. To, że pruska kultura szeroko ujawnia się w Ameryce nie jest żadnym zaskoczeniem, gdy weźmie się pod uwagę nasze wczesne związki z tym utopijnym państwem. Pewien Prusak służył jako adiutant Washingtona w trakcie wojny o niepodległość, a tak wiele niemieckojęzycznych osób osiedliło się u nas przed 1795 rokiem, że Kongres rozważał nawet publikację praw federalnych w języku niemieckim. Ale co najbardziej szokujące to fakt, że z taką gorliwością przyjęliśmy jeden z najgorszych aspektów pruskiej kultury: system oświaty, z premedytacją zaprojektowany, by produkować mierne umysły, paraliżować życie wewnętrzne jednostki, pozbawiać uczniów wartościowych umiejętności samosterowania i by zapewniać, że obywatele będą potulni i wewnętrznie rozbici, w zamiarze uczynienia całości populacji „sterowalną”.

Za:
http://izabudajczak.blox.pl/html/1310721,262146,21.html?626335


Warto uczyć dzieci gry na instrumentach

Wygrane dzieci

Całość tutaj:
http://www.rp.pl/artykul/404462.html?p=1

Uczmy najmłodszych gry na instrumentach – radzą psychologowie. 90 procent kilkulatków potrafi czysto śpiewać i grać. Ale najpierw muszą się osłuchać z muzyką. Najlepsza jest poważna i jazz. Chodzi o pobudzenie wyobraźni i wywoływanie silnych emocji, na przykład wzruszenia
– Talent nie jest konieczny, jak się powszechnie sądzi – mówi prof. Barbara Kamińska z Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. – Zdolność do muzykowania jest u człowieka tak samo naturalna jak zdolność do nauki mowy. Tak naprawdę początki muzykowania widać już w dziecięcym gaworzeniu. Współczesna nauka uważa, że ok. 90 proc. dzieci potrafi czysto śpiewać i grać na instrumentach, przynajmniej amatorsko. Jednak potrzeba tu odpowiedniej stymulacji. Przede wszystkim częstego kontaktu z muzyką i osłuchania – wyjaśnia prof. Kamińska